Pożar Pałacu Namiestnikowskiego- 1852r.



Pewnego lutowego dnia, o trzeciej nad ranem, mieszkańców śródmieścia Warszawy obudził narastający odgłos pędzących pojazdów strażackich. Warszawa była już do tego przyzwyczajona, bo jednostka, która niejednokrotnie ratowała mieszkańców z groźnych pożarów działała w mieście od 1836 roku.

Liczne pojazdy kierowały się w stronę Krakowskiego Przedmieścia, gdzie w łunie pożaru rysowała się potężna bryła Pałacu Namiestnikowskiego, dawniejszego pałacu. Wszystkie cztery oddziały warszawskiej straży, poza praskim, który nie mógł przybyć z powodu braku przeprawy przez Wisłę, wysłały swoje załogi w kilka minut od zauważenia pożaru przez obserwatorów wieżowych. Wysłani wcześniej konni zwiadowcy przekazali straszną wieść, że płonie rezydencja namiestnika Królestwa Polskiego, jeden z najważniejszych i najpiękniejszych pałaców warszawskich, mieszczący bogate zbiory dawnej polskiej sztuki, a także biura Rady - Admninistracyjnej oraz archiwa państwowe.

Zdając sobie sprawę z grozy sytuacji, zaprzęgi konne, ciągnące wozy rekwizytowe, omnibusy i linijki z załogami pędziły na złamanie karku, a ich przejazd budził podziw groze. Wielu ze strażaków trzymało bowiem oświetlające drogę płonące pochodnie. Połyskiwały hełmy strażackie,a rozhukane konie w tych krwawych blaskach nabierały szczególnego wyglądu.

Grozę widoku dopełniało ciągłe bicie, zamontowanych przy kozłach, dzwonów alarmowych. Poszczególne oddziały przybywały wraz ze swymi dowódcami, jak wówczas się mówiło - brandmajstrami - i chorągwiami oddziałowymi. Wkrótce na miejsce akcji przyjechał bryczką trzeci z kolejnychkomendantów straży, naczelnik płk inż. Aleksander Hauke.

Przybywający strażacy zastali sytuację gorszą, niż się spodziewali. W ogniu stał główny korpus pałacu, a liczne płomienie wybijały się już w kierunku dachu.

Pożar powstał od przewodu kominowego w sali balowej i pomału obejmował pierwsze partie ogromnego dachu.

W kilka minut po przybyciu rozstawiono drabiny przęsłowe, po których zastępy toporników i kominiarzy dotarły do płonącej sali i dalej na dach, rozpoczynając walkę z ogniem. Szybko też podciągnięto skórzane węże i z licznych ręcznych sikawek podano pierwsze prądy wody.

Ogień obejmował już dach budynku, strażacy więc próbowali go stłumić, narzucając nań zmoczone wielkie płachty wojłokowe. Topornicy rozrywali partie dachu, zrzucali płonące krokwie i poszycie, usiłując nie dopuścić do przerzutów ognia.

Jednak mimo nadludzkiego wysiłku strażaków i brawury graniczącej z bohaterstwem, nadpalony dach runął, niszcząc duże fragmenty drugiego piętra. W katastrofie wielu strażaków odniosło liczne obrażenia. Dziesięciu z nich zostało odwiezionych do Szpitala Ujazdowskiego. Nie zważając na niebezpieczeństwo, pozostali ratownicy przypuścili ponowny szturm. Widać ich było znikających, to pojawiających się w błyskach ognia i kłębach czarnego dymu. Akcja była tak trudna,że wielu strażaków walczących z ogniem na parterze pałacu mdlało z gorąca i wyczerpania. Ocuceni, natychmiast wracali na swoje stanowiska.

Sytuację pogorszył nagły brak wody. Okazało się, że w okolicznych studniach już jej zabrakło i że trzeba zorganizować dostawę wody z dalszych rejonów. Rozpoczęto dowożenie wody beczkami, których w ciągu kilku godzin wykorzystano kilkadziesiąt. Akcję gaśniczą mimo wczesnej pory obserwował tłum warszawiaków, z podziwem patrzących na ofiarność strażaków i z żalem na płonący pałac.

Pożar wprawdzie zniszczył główną część obiektu, ale następnego dnia „Gazeta Codzienna" podała, że straty byłyby o wiele większe, gdyby nie „najdzielniejsza i najenergiczniejsza usilność poczciwej i dziarskiej Straży Ogniowej".

Okazało się, że Straż Ogniowa m. st. Warszawy, mimo iż działała od niedawna, była świetnie zorganizowana i wyszkolona. Chociaż nie najlepiej wyposażona, i tak należała do najsprawniejszych.

Zawsze, od momentu ogłoszenia alarmu do wyruszenia z koszar całej załogi wraz z taborem i wyposażeniem, mijało zaledwie kilka minut.

Strażacy mieli też doskonale działający system alarmowania. Każdy oddział miał wysoką wieżę obserwacyjną, tzw. czatownię, w której stały dyżur pełnili doświadczeni strażacy. Na wieżach były zamontowane ręczne urządzenia alarmujące, co wobec braku telefonów ułatwiało przekazywanie informacji.

Straż, mimo iż utworzona decyzją władz carskich, cieszyła się sympatią warszawiaków. Strażacy rekrutowali się spośród Polaków odbywających 8-letnią służbę wojskową. Wspomagało ich około 100 kominiarzy należących do rozwiązanego za udział w Powstaniu Listopadowym warszawskiego cechu.

Również w większości z Polaków wywodziła się kadra oficerska. Wśród nich wyjątkową odwagą i poświęceniem wyróżniali się Erazm Pianowski, Michał Skorupski, Konstanty Sztuart i Hipolit Puchowski.

WSO liczyła początkowo 216 ludzi i dysponowała 10 sikawkami ręcznymi, 4-kołowymi i 2-kołowymi, 10 sikawkami przenośnymi, 4 drabinami składanymi, 33 beczkami, 4 omnibusami do przewozu strażaków, 5 wozami rekwizytowymi oraz licznym sprzętem pomocniczym jak bosaki, wiadra, topory. Do swojej dyspozycji miała też 96 koni. W skład WSO wchodził, poza strażakami i komniarzami, oddział ludzi zajmujących się czyszczeniem ulic, a od 1845r. również oddział latarników.

WSO była podzielona na cztery oddziały bojowe: Oddział I i sztab mieszczący się w byłych aszarach Artylerii Konnej przy ul. Nalewki 3, Oddział II w Ratuszu przy ul. Senatorskiej 16, Idział III w budynku przy ul. Nowy Świat 14 i Oddział IV w drewnianych koszarach na Pradze, przy ul. Petersburskiej. Nieco później utworzono Oddział IV w dawnych koszarach mirowskich, i dotychczasowy Oddział praski przemianowano na V.

Każdy oddział, dla odróżnienia, miał poza numerem swoje cechy:

I - chorągiew czerwoną i konie kare,

II - chorągiew białą i konie siwe,

III - chorągiew niebieską i konie gniade,

IV - chorągiew pomarańczową i konie karogniade,

V - chorągiew zieloną i konie kasztanowate,

Naczelnik straży wyjeżdżał do pożaru bryczką z chorągwią koloru buraczkowego.

Specjalnością Warszawskiej Straży były konie, jakich nie widziało się przy żadnych innych pojazdach. Wacław Rogowicz pisał że „te konie to czyste diabły. Kłusa nie znają. Rwą przed siebie krótkimi skokami. Z ich potężnych cielsk biła dzielność i zajadłość, w złych jak u brytanów ślepiach ".




Menu








Pałac Namiestnikowski przed pożarem










Strazak opddziału I z chorągwią oddziałową








Straż Warszawska jadąca do pożaru nocą. W głębi widoczna wierza- czatownia oddziału ratuszowego.